Roman Dytłow, przez wielu nazywanym Jankiem, przed kilkoma laty wraz z „młodymi” wyjechał w poszukiwaniu lepszego życia. I tak jak inni, znowu musiał się przyzwyczajać do nowego miejsca. Serce jednak chyba tego nie chciało. I nagle powrócił do swego ukochanego miasta, ale tylko po to, by udać się w najdalszą swoją cygańską drogę. Pożegnała go rodzina i niewielu przyjaciół.
- Byłam młodą dziewczynką, kiedy Cyganie taborami zjechali do Gryfina. Były to lata sześćdziesiąte. Mama bardzo lubiła Romów i z racji swojej pracy pomagała się im osiedlić, chociaż nie każdemu z tej wędrowniczej gromady to się podobało. Jednak zostali. Dzień po dniu przyzwyczajali się do osiadłego trybu życia. Społeczność Gryfina przyjęła ich jak swoich i tak zostało. Zżyli się i polubili. Szkoda, że kiedyś, w poszukiwaniu lepszego życia, sporo ich wyjechało z Gryfina – opowiada nam Hanna Leonkiewicz.
Rozmawiałam z gryfiniakami. Na wspomnienie Jasia wszyscy się uśmiechają. Był wesoły i lubiany. Nosił kapelusz. Jego mama była wspaniałą, mądrą cygańską damą. Miał śliczną żonę Ulę. Dzieci grzeczne i dobrze wychowane.
Cały cygański, w ich obyczajach uładzony świat. Tak nagle wszystko się pozmieniało. Po leśnych duktach już nie jeżdżą tabory, nie płoną w lasach ogniska, a pieśni cygańskie śpiewają już tylko na festiwalach. Po ulicach nie snują się śliczne kolorowe dziewczyny, by powróżyć z kart. Odchodzi świat, który pewno już nie wróci. Odszedł Rom, obywatel świata, gryfiniak – Roman Dytłow.
Wielu znajomych pana Janka żałuje, że nie mogło go pożegnać. Po prostu nie wiedzieli o pogrzebie. To był tylko jednodniowy nekrolog…
TWS
Napisz komentarz
Komentarze