Przejdź do głównych treściPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 25 listopada 2024 08:00
Reklama dotacje rpo
Reklama

Najgroźniejszy człowiek Europy w Chojnie

W niedzielę czeka nas niecodzienny spektakl - inscenizacja walk o Chojnę w 1945 r. Z wydarzeniem tym związany jest Otto Skorzeny – „najgroźniejszy człowiek Europy”. Dostał zadanie stworzenie przyczółka mostowego pod Schwedt. Dzięki uprzejmości Pawła Pawłowskiego, dyrektora Muzeum Oręża Wojskowego w Kołobrzegu, przedstawiamy fragmenty książki, która opowiada o walkach o przyczółek, na którego przedpolach leżała broniona przez Niemców Chojna.
Najgroźniejszy człowiek Europy w Chojnie
W 2000 r. Paweł Pawłowski, wtedy jeszcze jako nauczyciel historii w Szkole Podstawowej w Piasku, napisał do Gazety Chojeńskiej (nr 44-46) trzy artykuły o zmaganiach o przyczółek mostowy Karajniku/Schwedt w końcu zimy 1945 r. Wkrótce, jak nam powiedział, poświęci tym walkom oddzielną publikację.
 
Otto Skorzeny znany był z spektakularnych operacji (np. dowodził akcją uwolnienia Mussoliniego) zwłaszcza w końcu II wojny światowej. Jego rodzina pochodziła z Wielkopolski i o jego słowiańskim pochodzeniu wiedział sam Hitler, wymawiając jego nazwisko „rz”.
 
 
Otto Skorzeny, Nieznana wojna, Warszawa 1999, s. 386-395
(s. 386) Wiemy, że po 20 lipca Reichsführer zastąpił Fromma na stanowisku szefa Wojsk Zapasowych. W rzeczywistości całą pracę wykonywał – i to dobrze – szef jego sztabu, Głównego Urzędu Dowodzenia SS, generał Waffen-SS Jüttner. Himmler był jednocześnie zwierzchnikiem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i ministrem spraw wewnętrznych. Wykonywanie jednej tylko z tych funkcji wystarczyłoby dla bardzo nawet pracowitego człowieka. Himmler nie był taktykiem ani strategiem. Szefem sztabu [Grupy Armii „Weichsel”] mianował [SS-Brigadeführera i] generała majora Waffen-SS [Heinza] Lammerdinga, solidnego oficera, którego nie można było jednak nazwać orłem. Heinzowi Guderianowi udało się przekonać Führera, by na pewien czas oddelegował generała Wencka do sztabu Himmlera. Niestety, 17 lutego Wenck padł ofiarą poważnego wypadku samochodowego i do Reichsführera skierowano generała Krebsa. Himmlera w końcu zastąpił na stanowisku dowódcy Grupy Armii „Weichsel” doskonały generał Heinrici, dowodzący wówczas (20 marca) w Karpatach 1. Armią Pancerną. Było już jednak za późno.
 
Od Himmlera, jako dowódcy Grupy Armii „Weichsel”, otrzymałem 30 stycznia 1945 r. rozkaz udania się do Schwedt nad Odrą z wszystkimi jednostkami, którymi dysponowałem. Moim zadaniem było utworzenie przyczółka mostowego na prawym brzegu rzeki, „z którego miano w przyszłości rozpocząć kontrofensywę”, oraz obrona za wszelką cenę miasta i przyczółka. W rozkazie stwierdzono ponadto, że w czasie marszu bojowego powinienem „wyzwolić zajęte już przez Rosjan miasteczko Freienwalde”.
 
Himmler sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, gdzie znajduje się nieprzyjaciel i z pewnością uważał za możliwe, bym zdobył miasto w trakcie przemarszu. Telefon do Kwatery Głównej Hitlera przekonał mnie, że rzeczywiście w niewielkim stopniu zdawano sobie tam sprawę z sytuacji na froncie nadodrzańskim.
W nocy z 28 na 29 stycznia ogólna sytuacja na Wschodzie stała się bardzo niepokojąca. Dowodzący 1. Frontem Białoruskim marszałek Żukow parł w kierunku Odry siłami m.in. 1. i 2. Armii Pancernej Gwardii, 8. Armii Gwardii, 5. Armii Uderzeniowej oraz 61. Armii. Czołówka pancerna 2. Armii Pancernej Gwardii i 5. Armii Uderzeniowej dotarły do przedmieść Gorzowa, a pod Lubnem koło Wałcza rozgorzały zacięte walki. Istniała obawa, że nieprzyjaciel sforsuje Odrę po lodzie, właśnie w Schwedt, położonym na południe od Szczecina, a na północ od Kostrzyna, około 60 kilometrów w linii prostej od Berlina.
Schwedt, miasto stare, nazywane „perłą Uckermarku”, słynęło ze swego zamku i pułku kawalerii, w którym służyła pomorska arystokracja.
 
(s. 387) Miasto zamieszkiwało 50.000 ludzi, do których doliczyć należało falę nieszczęśliwych uchodźców ze Wschodu.
 
Rozkaz utworzenia przyczółka otrzymałem 30 stycznia około godziny 17.00. Natychmiast zawiadomiłem Friedenthal oraz Neustrelitz, w którym kwaterował batalion strzelców spadochronowych i o godzinie 3.00 w nocy wysłałem patrole rozpoznawcze w kierunku Schwedt, gdyż nie wiedziałem, czy Rosjanie już tam są. W marszu dowiedziałem się od oficera łącznikowego, że jeszcze do miasta nie dotarli.
 
31 stycznia, mniej więcej o godzinie 7.00, przejeżdżałem przez miasto. Niedaleko wielkiego mostu na Odrze i równoległego do niego kanału czekały patrole zwiadowcze. Posłałem je natychmiast w stronę odległej o 17 kilometrów Chojny leżącej na wschód, przy linii kolejowej Szczecin – Kostrzyn. Niezwłocznie zająłem się jednostkami, którymi dysponowałem w mieście.
 
We Friedenthalu spędziliśmy noc na organizowaniu i motoryzacji następujących jednostek: „Jagdverband Mitte” – batalionu dowodzonego przez Hauptsturmführera Karla Fuckera; kompanii strzelców wyborowych Obersturmführera Odo Wilschera; „Jagdverband Nord-West” zredukowanego do dwóch kompanii, którymi dowodził Hauptsturmführer Appel oraz pozostającej w odwodzie kompanii szturmowej pod dowództwem weterana z Gran Sasso, Obersturmführera Schwerdta, która dysponowała lekkimi czołgami. Hauptsturmführer Milius stał na czele mojego batalionu strzelców spadochronowych z Neustrelitz. Do powyższych jednostek dodać trzeba sztab i kompanię dowodzenia, podporządkowane następcy Fölkersama, podpułkownikowi Waltherowi oraz „Chińczykowi”, Hauptsturmführerowi Wernerowi Hunkemu, oraz dwa plutony łączności wraz ze służbą nasłuchu i kompanię zaopatrzenia utrzymującą łączność z Friedenthalem. W ośrodku zostały jedynie niezbędne posterunki oraz oddana pod dowództwo wiernego Radla kompania wartownicza Waffen-SS składająca się z rumuńskich Volksdeutschów. Zaopatrywać mieliśmy się przede wszystkim we Friedenthalu, ale odkryliśmy dodatkowe źródła.
 
W Schwedt znalazłem tylko niekompletne, pełne chorych i ozdrowieńców trzy bataliony piechoty rezerwy i batalion saperów rezerwy. Zdecydowany i pomysłowy dowódca batalionu saperów stał się na szczęście niebawem bardzo użyteczny i służył mi pomocą.
 
Punkt dowodzenia zorganizowałem od razu na prawym brzegu Odry – w Krajniku Dolnym i pojechałem na inspekcję aż do Chojny, zapchanej przez tłum uchodźców ze Wschodu i żołnierzy, którzy zgubili macierzyste oddziały. Natychmiast podjąłem niezbędne kroki, by kierować ich do koszar w Schwedt, gdzie po opatrzeniu i pokrzepieniu, reorganizowano ich i włączono do czterech miejscowych batalionów, które niebawem stały się prawie pełnowartościowymi jednostkami. Fala cywilnych uchodźców z Chojny i z północy, ze Szczecina, została zebrana (s. 388) w jednym miejscu. Udzielono im pomocy, a ja czuwałem nad ewakuacją pociągami na zachód dzieci, starców i kobiet. Pomagał mi ciężko poszkodowany pułkownik – komendant garnizonu Schwedt, inwalida wojenny, oraz będący oficerem rezerwy, burmistrz – inteligentny i bardzo aktywny.
 
Nie ma nic gorszego od strachu, gdyż przyczynia się on do powstania paniki. Jak się przekonałem, w promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół panował chaos. Gdyby przed naszym przybyciem pojawiły się pod Schwedt dwa lub trzy sowieckie czołgi, weszłyby do miasta bez oporu.
 
Po naszkicowaniu pozycji obronnych na przyczółku, które miały być budowane w nadchodzących dniach, zebrałem 1 lutego wszystkie polityczne, cywilne oraz wojskowe autorytety i powiedziałem: „Słyszałem, jak niektórzy z was mówią lub mruczą: Po co to? Wszystko jest stracone. Rosjanie jutro tu będą. Otóż pragnę wam oświadczyć, że dopóki odpowiadam za obronę Schwedt, Rosjanie nie będą tu ani jutro, ani żadnego innego dnia. Nie wejdą tu nigdy! Wy, panowie Ortsgruppenleiterzy NSDAP , nie mówcie obywatelom Schwedt, by brali łopaty i kilofy i szli kopać okopy. Nie. To wy weźmiecie łopaty i kilofy, by dać przykład innym. Dacie też przykład chwytając za karabiny, kiedy okopy będą gotowe. Wtedy wszyscy pójdą za waszym przykładem i Schwedt pozostanie niemieckie”.
Cztery dni spędziłem na pospiesznym umacnianiem przyczółka, zbieraniu maruderów, szkoleniu ich i formowaniu z nich nowych jednostek; otrzymywaniu posiłków, poszukiwaniu sprzętu, broni i amunicji, wreszcie na nieustannym niepokojeniu wroga. Na stanowiska dowódcy nowych batalionów zażądałem dobrych oficerów sztabowych i z dowództwa Grupy Armii [„Weichsel”] takich właśnie mi przysłano.
 
Przy pomocy majora saperów wytyczyłem przyczółek na prawym brzegu Odry. Miał kształt półkola o promieniu mniej więcej 8 kilometrów; zaczynał się przy Odrze i biegł wzdłuż jej dopływu – Rurzycy. Na tej linii okopy i punkty oporu drążył, przybyły ze Szczecina pułk Służby Pracy Rzeszy oraz mężczyźni zamieszkujący okolicę. W środku półkola zbudowałem następną linię umocnień wraz z punktami oporu, gniazdami broni maszynowej, rowami łączącymi i punktami obrony okrężnej. Trzecie półkole chroniło bezpośrednio miasto oraz Krajnik Dolny. W celu uniknięcia zaskoczenia obsadziliśmy kilka wysuniętych przed pierwszą linię wiosek. Od dowódcy Grupy Armii „Weichsel” otrzymywałem wprawiające w osłupienie i sprzeczne rozkazy; odpowiedziałem, domagając się posiłków i uzbrojenia.
Brakowało ciężkich karabinów maszynowych. We Frankfurcie nad Odrą moi ludzie odkryli duży skład znakomitych MG-42 i amunicji do nich.
(s. 389) Brak artylerii? Dowódca naszej kompanii zaopatrzenia dowiedział się, że pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód  jakaś fabryka produkuje działa  przeciwpancerne kalibru 75 mm. Dostaliśmy ich czterdzieści oraz amunicję. Marszałek Göring przysyłał dwa bataliony artylerii przeciwlotniczej z działami kalibru 88 i 105 mm. Sześć z nich kazałem zamontować na ciężarówkach (znaleźliśmy i ciężarówki i paliwo), a potem poleciłem przesunąć wzdłuż dwudziestokilometrowego frontu te ruchome, trudne do wykrycia baterie i ostrzelać przeciwnika, aby wytworzyć wrażenie, że ma przed sobą duże siły z groźną artylerią.
Odra i kanał były zamarznięte. Dowódca batalionu saperów kazał wysadzić lód, co przywróciło rzece funkcję naturalnej przeszkody wodnej i uwolniło kilka statków parowych. Na trzech z nich kazałem również zamontować działa przeciwlotnicze, uzupełniając w ten sposób moją „lotną” artylerię. Osiągnęła ona znakomite rezultaty, toteż w raporcie przedstawionym OKW zaproponowałem zastosowanie podobnego rozwiązania w Berlinie, w którym sporo było akwenów i arterii wodnych, a brakowało artylerii, choć nie przeciwlotniczej. Mojej sugestii nie wzięto pod uwagę.
 
Przez cały czas wysyłałem komanda jak najdalej na wschód. Przenikając na tyły Rosjan na głębokość od 50 do 60 kilometrów, wprowadzały zamieszanie wśród wojsk nieprzyjaciela. Dywizyjne sztaby sowieckie bywały zaskakiwane. Nasze pociski 105 mm spadały niemal piętnaście kilometrów za ich liniami. Otrzymywali meldunki o dość poważnych starciach jeszcze dalej na tyłach. Byli zbici z tropu. Oto faszystowskie oddziały nie wycofywały się na zachód od Odry, jak twierdzono? Czy nie jest to przypadkiem zapowiedź niemieckiej kontrofensywy?
 
Każde z naszych komand dostarczało jeńców i informacji, co pozwoliło mi organizować następne wypady na słabo chronione obiekty.
Dodam, że od 3 lutego zewnętrzną linię obrony osadził od północy pierwszy ze skompletowanych przez nas batalionów, drugi zaś rozmieściłem od strony południowej. Centrum broniły dwa bataliony z Friedenthalu. Batalion strzelców spadochronowych, który zajął pozycję na wschód od Chojny, miał posłużyć jako amortyzator i hamulec, prowadząc działania opóźniające w przypadku spodziewanego ataku. Obronę wewnętrznego półkola, czyli drugą linię obrony przyczółka, powierzyłam „Jagdverband Mitte”.
 
Takie ugrupowanie taktyczne pozwoliło mi na wzmocnienie pozycji najkrótszą drogą i w najkrótszym czasie. Jednakże z pewnością nie miałbym tej możliwości, gdybym nie oszukał nieprzyjaciela wypadami komand na głębokie tyły i ogniem naszych dział 88 i 105 mm przemieszczanych na statkach i ciężarówkach.
Przyczółek w Schwedt nad Odrą stanowił maleńki epizod końcowych dziejów II wojny światowej. Trzeba jednak powiedzieć, że takie ugrupowanie taktyczne mogło powstać tylko dzięki opracowaniu strategii dostosowanej do skrajnie ograniczonej przestrzeni, jaką dysponowałem. Wszystko (s. 390) było przecież improwizowane i zorganizowane praktycznie w kontakcie ze znacznie silniejszym przeciwnikiem.
 
Koncepcja taka pomogła nam wygrać z czasem, zachować przestrzeń i zorganizować się. Zobaczmy, jak to wyglądało:
Na wschód od Chojny batalion strzelców spadochronowych został niebawem wsparty dwoma batalionami „Volkssturmu”. Pierwszy z nich, dowodzony przez miejscowego Kreisleitera NSDAP , pochodził z Chojny i okolic; składał się przede wszystkim z chłopów. W skład następnego, doskonale wyposażonego i uzbrojonego batalionu, wchodzili wyłącznie dokerzy i robotnicy wielkiego portu w Hamburgu. Większość z nich była socjalistami lub komunistami do lat 1934-1935. Nie widziałem bardziej zdeterminowanych i wytrzymalszych od nich żołnierzy.
W pierwszym tygodniu dostałem posiłki w postaci batalionu z dywizji „Hermann Göring”, sformowanego z pilotów  bez samolotów i uczniów szkół Luftwaffe. Rozproszeni po innych jednostkach, dwa tygodnie później okazali się bardzo dobrymi ich żołnierzami. Skierowałem także na stanowiska dowódcze w nowych jednostkach kadrę szkoły podoficerskiej ze Schwedt.
 
Następną jednostką był przysłany przez Kwaterę Główną Führera batalion łączności, który zorganizował mi bezpośrednie połączenie telefoniczne z Kancelarią Rzeszy. Wzmocniły też nasze siły: szwadron kawalerii 8. pułku, batalion Kozaków dowodzonych przez kapitana Krasnowa, wnuka sławnego generała, oraz pułk rumuńskich Niemców. Muszę przyznać, że ludzie Krasnowa byli mistrzami w sztuce „przyprowadzania języka”, oficerów lub podoficerów wroga, którzy mogli coś nam powiedzieć. Z otrzymanych od nich informacji miałem wielki pożytek.
 
W moim „Jagdverband Nord-West” służyli Norwegowie, Duńczycy, Holendrzy, Belgowie i Francuzi. Wliczając zebranych żołnierzy z rozbitych jednostek, około 7 lutego dowodziłem liczącą 15.000 ludzi dywizją, którą nie bez dumy nazywałem moją dywizją europejską. A przecież 30 stycznia było w Schwedt może stu rzeczywiście zdolnych do walki żołnierzy.
Moja grupa bojowa, nazwana „Dywizją Schwedt”,  utworzyła wraz z walczącą na pierwszym skrzydle dywizją Kriegsmarine korpus armijny. Stąd wzięła się nominacja pewnego generała (wraz ze sztabem) na jego dowódcę, o czym jeszcze opowiem.
Walki rozpoczęły się 1 lutego od potyczek plutonu rozpoznawczego w leżącym 8 kilometrów od Chojny i 25 kilometrów od Schwedt Trzcińsku Zdroju. W pierwszym tygodniu lutego coraz częstsze były starcia z silnymi jednostkami wroga. Z informacji podanych przez rosyjskich jeńców, potwierdzonych z innych źródeł dowiedzieliśmy się, że Rosjanie przygotowują natarcie na przyczółek i starają się rozpoznać nasze siły.
 
(s. 391) Od 5 lutego dalekie wypady rozpoznawcze stały się niemożliwe, gdyż nasi żołnierze spotykali coraz częściej zwarte ugrupowania nieprzyjaciela. Rosjanie zaatakowali Trzcińsko. Pojechałem tam w celu rozpoznania na czele grupy z „Jagdverband Mitt”, składającej się w większości z weteranów z Gran Sasso. Na głównej ulicy leżały dwa trupy cywilów. Wszędzie panowała śmiertelna cisza. Jakiś człowiek, który nie mógł uwierzyć, że jesteśmy Niemcami, poinformował nas, iż wróg umieścił punkt dowodzenia niedaleko dworca kolejowego i tam skoncentrował czołgi. Rosjanie przywrócili ruch kolejowy. Ze wschodu nadeszły transporty z wojskiem i sprzętem.
 
Trzyosobowy patrol potwierdził te informacje; zwiadowcy naliczyli pod dworcem przeszło trzydzieści czołgów. Wojska sowieckie zajęły wschodnią i południową dzielnicę małego miasteczka. Widzieliśmy kolejne trupy na ulicach, w tym zwłoki pół nagiej kobiety. Mieszkańcy powoli wychodzili z domów. Byli oszołomieni. Mieliśmy tylko dwa samochody, toteż mogłem zabrać zaledwie dwie kobiety z dziećmi.
 
Rozkazałem natychmiast zająć Chojnę mojemu batalionowi strzelców spadochronowych, batalionowi piechoty Wojsk Lądowych i dwóm batalionom „Volkssturmu”. Nieprzyjaciel zaatakował późnym popołudniem. Na ulicach trwały zacięte walki. Miejscowi wojacy unieszkodliwili „Panzerfaustami” jedenaście maszyn. Nadchodzące równocześnie z południa i północy oddziały wroga połączyły się w centrum miasta dopiero po godzinie 24.00. Dowodziłem odwrotem na naszą zewnętrzną linię obrony. (s. 392) Bez większych strat dotarliśmy do zewnętrznych umocnień przyczółka.
 
Ten pierwszy nocny bój udowodnił, że nasze oddziały dobrze współpracują ze sobą. Kompania strzelców spadochronowych przyjęła na siebie pierwsze uderzenie i poniosła duże straty. Dowodzący miejscowym batalionem „Volkssturmu” Kreisleiter opuścił swój oddział. Wrócę do tego za chwilę.
Rosjanie atakowali nasze pozycje codziennie. Z Friedenthalu otrzymałem posiłki: kompanię rozpoznawczą na samochodach pancernych i lekkich czołgach, dowodzoną przez Obersturmführera Schwerdta. Przez trzy tygodnie pozostawała w rezerwie.
 
Od 7 lutego przewaga nieprzyjaciela stała się tak duża, że musieliśmy wycofać się ze wszystkich wiosek, poza położoną na północy Ognicą. Rosyjska piechota, wsparta czołgani amerykańskimi oraz ulepszonymi T-34, codziennie atakowała nas wielokrotnie, zawsze w tych samych trzech punktach. Walczący bardzo dobrze Rosjanie popełnili błąd, usiłując przedrzeć się za wszelką cenę. Wszystkie ich drogo opłacone stratami akcje powstrzymaliśmy, sami często kontratakując.
 
Mimo wszystko nieprzyjacielowi udało się wedrzeć na przyczółek w Grabowie, którego obronę przygotowywałem. W tym samym dniu otrzymałem rozkaz stawienia się na godzinę 16.00 w sztabie dowódcy Grupy Armii „Weichsel” w Prenzlau. Nie mogłem opuścić żołnierzy w czasie walki, żeby spotkać się z Himmlerem. Przybyłem do Prenzlau dopiero o 20.30 po definitywnym odrzuceniu nieprzyjaciela poza zewnętrzną linię obrony.
 
Dworacy Reichsführera przyjęli mnie jak skazańca, jedni ze współczuciem, inni zarozumiale. Rzeczywiście, Himmler był w złym nastroju. Usłyszałem:
- … Kazać mi czekać cztery godziny! […]Niewiarygodna bezczelność! […] Dopuścił się pan aktu jawnej niesubordynacji […] Degradacja […] Sąd polowy…”
Przedstawił mi zarzut, że odmówiłem postawienia przed sądem dowódcy obrony Ognicy, oficera Luftwaffe, który wycofał się z wioski.
- Reichsführerze – odpowiedziałem – jednostka ta wycofała się na przyczółek na mój rozkaz. Oficer spełnił tylko swój obowiązek.
Himmler zgodził się w końcu ze mną. Skorzystałem z tego, by zauważyć, że ze sztabu korpusu, któremu podlegałem, otrzymałem stos absurdalnych rozkazów, zapomniano natomiast o uzupełnieniu, choćby w niewielkim stopniu, zaopatrzenia. Musieliśmy wszystko improwizować. Wówczas, ku zaskoczeniu obecnych, Reichsführer zaprosił mnie na kolację. Dworacy natychmiast zmienili postawę. Było to tak niesmaczne, że jak najszybciej chciałem się znaleźć wśród swoich żołnierzy.
Wiem, że ta żałosna historia została spreparowana przez mojego wroga z Budapesztu, [SS-Obergruppenführera i] generała policji von dem (s. 393) Bacha Zalewskiego, który chciał się wtedy odznaczyć zburzeniem Góry Zamkowej pociskami moździerza „Thor”. Niestety, był on od kilku dni moim dowódcą korpusu. Na tym stanowisku zastąpił generała mianowanego komendantem Kołobrzegu.
 
Himmler uspokoił się i obiecał mi nawet kompanię dział pancernych nowego typu. Posiłki te odebrał mi po dziesięciu dniach. O przewidywanej ofensywie, której odskocznią miałby być nasz przyczółek, nie padło ani słowo.
Nocą wróciłem da Schwedt.
 
Żeby być w zgodzie z prawdą, muszę powiedzieć, że także w Kancelarii Partii zrobiłem sobie poważnego i wytrwałego wroga – Martina Bormanna. Przed wysłaniem oddziału rozpoznania do Trzcińska Zdroju otrzymałem rozkaz udania się w tym kierunku w poszukiwaniu „ważnych dokumentów państwowych”, porzuconych w lasku na dwóch ciężarówkach przez funkcjonariuszy NSDAP. Szybkie dochodzenie pozwoliło mi ustalić, że nie chodziło o „dokumenty państwowe”, lecz akta interesujące osobiście Bormanna. Ponieważ nie podano miejsca ich ukrycia, poprosiłem kancelarię o przysłanie do Schwedt tych dwóch urzędników, którzy uciekając na Zachód w pośpiechu porzucili samochody, by pomogli w poszukiwaniu i dali nam wskazówki. Panowie ci nie raczyli się pojawić. Rosjanie zajęli Trzcińsko. Powiadomiłem więc Kancelarię, że nie poświęcę ani jednego żołnierza, by odbić akta. Mieliśmy dużo ważniejsze rzeczy do zrobienia.
 
Potem doszło do nieprzyjemnego zdarzenia w Chojnie. Po walkach ulicznych i oderwaniu się od wroga wróciłem na stanowisko dowodzenia, gdzie zastałem Kreisleitera, który opuścił swoje miasto i batalion „Volkssturmu”. Wyjaśnienia, jakich mi – ze szkodą dla siebie – publicznie udzielił, były żałosne. Po jego ucieczce wśród chojeńskich chłopów wystąpiły oznaki paniki, o czym dobrze wiedziałem! W czasie bezładnego odwrotu lokalne oddziały poniosły straty w zabitych i rannych. Bezmyślna ucieczka w obliczu nieprzyjaciela prawie zawsze pociąga za sobą takie skutki. Na szczęście moi strzelcy spadochronowi i hamburscy robotnicy portowi zdołali opanować sytuację. Musiałem postawić nieszczęśnika, który powinien dawać przykład odwagi i zimnej krwi, przed dywizyjnym sądem wojennym. Skazano go na śmierć przez powieszenie. Dwa dni później wyrok publicznie wykonano.
 
Martin Bormann zaczął się wówczas pienić ze złości. Od stopnia Kreisleitera wzwyż przywódcy partii byli nietykalni. Dowiedziałem się, że mogą być sądzeni tylko przez sąd składający się z dygnitarzy partyjnych. Odpowiedziałem interweniującemu w imieniu Bormanna Gauleiterowi Stürtzowi, że Kreisleiter nie został skazany jako kierowniczy funkcjonariusz partii, ale jako dowódca pozostającej pod moimi rozkazami (s. 394) jednostki wojskowej i dodałem: „Proszę o jasną odpowiedź na pytanie: czy przywódcy partii podlegają karze za opuszczenie posterunku i dezercję w obliczu wroga?”
Odpowiedzi z Kancelarii Partii nigdy nie otrzymałem.
 
Batalion dział szturmowych, przysłany przez Reichsführera, pozwolił mi przynajmniej na zorganizowanie wraz z „Jagdverband Mitte” niespodziewanego kontrataku w kierunku południowym, na Krzymów. W czasie ataku zniszczyliśmy nieprzyjacielski batalion miotaczy płomieni, a jego dowódcę wzięliśmy do niewoli. Poza tym zagarnęliśmy ogromną zdobycz: moździerze, armaty przeciwpancerne oraz ciężkie karabiny maszynowe z amunicją. „Uzupełnienie” przyjęliśmy z radością.
Przewaga wroga w ludziach, czołgach artylerii i lotnictwie wynosiła od 12:1 do 15:1. Po dwóch dniach zaciekłych walk Grabowo padło ponownie. Rosjanie doszli aż do Krajnika Górnego, dwa kilometry od Odry. Sytuacja stawała się krytyczna, by nie rzec beznadziejna. Bóg jeden raczy wiedzieć, co stałoby się, gdyby przetoczyli się przez nas i sforsowali rzekę! Poprosiłem moich ludzi o wytrwanie. Obergruppenführer Schwerdt, mianowany niebawem Hauptsturmführerem, odbił gwałtownym kontruderzeniem Grabowo. Zginęło czterech starych towarzyszy z Gran Sasso. Schwerdt kazał położyć ich ciała przed kościołem. Oddaliśmy im honory wojskowe.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy po powrocie na stanowisko dowodzenia znalazłem na nim marszałka Göringa, którego sztab dzwonił do mnie wcześniej często z pytaniem „jak mi idzie”. Marszałek przyjechał, jak powiedział „po sąsiedzku”. Jego słynna posiadłość – Karinhall – znajdowała się niedaleko stąd, nieco na zachód.
Göring zostawił w szatni swój pyszny uniform, na szarej kurtce nie nosił żadnych odznaczeń. Chciał pójść na linię frontu, w czym nie widziałem nic niewłaściwego. Jakiś generał z jego świty szepnął mi na ucho: „Bierze pan na siebie bardzo dużą odpowiedzialność”.
Zapadał już zmrok, kazałem więc zatrzymać samochody na drodze do Krajnika Dolnego. Dalej szliśmy obok siebie pieszo, zmuszeni czasem przypaść do ziemi, gdy niedaleko padł pocisk artyleryjski. Marszałka interesowały szczególnie dopalające się tu i tam nieprzyjacielskie czołgi. Zależało mu na odwiedzeniu należącej do Luftwaffe, ale używanej jako przeciwpancernej, wysuniętej baterii dział przeciwlotniczych kalibru 88 mm i pogratulowaniu obsłudze efektów walki. Uściskał kilka dłoni i rozdał butelki sznapsów, papierosy i cygara, w które świta była obficie zaopatrzona. To samo powtórzyło się na stanowisku bojowym strzelców spadochronowych.
Była już głęboka noc, kiedy towarzyszyłem Hermannowi Göringowi do wielkiego mostu na Odrze.
- Jutro go jeszcze nie przejdą! – powiedział.
- Nigdy, dopóki go bronimy, Reichsmarschall!
 
(s. 395) Wypowiedział kilka entuzjastycznych słów dla tej „wyczarowanej spod ziemi dywizji”. Ponownie zobaczyłem go dopiero w norymberskim więzieniu.
O ile pozyskani piloci i artylerzyści Luftwaffe bili się bardzo dobrze, to Luftwaffe jako siła powietrzna odegrała w Schwedt negatywną rolę. Już w czasie pierwszego rozpoznania w stronę Chojny uwagę moja przyciągnął dziwny widok opuszczonego małego lotniska, na którego skraju pozostało kilka lekko uszkodzonych samolotów. Wysiadłem z samochodu pancernego i w hangarach oraz sali łączności odkryłem wielkie ilości broni i sprzętu w doskonałym stanie. Wszystko wskazywało, że lotnisko, podobnie jak wiele innych miejsc, opuszczono w panice. Zabraliśmy to, co nadawało się do użytku, a resztę zniszczyliśmy. Po powrocie do Schwedt znalazłem oczekującego mnie podpułkownika Luftwaffe, który był komendantem lotniska. Wrócił targany wyrzutami sumienia. Tłumaczył mi, że odcięty od głównych sił jednostki na próżno oczekiwał rozkazów. Generał, który był jego zwierzchnikiem zniknął.
- Mój drogi – odpowiedziałem – to przykre, że stracił pan głowę w takich okolicznościach. Tak jak i ja zna pan wojskowy kodeks karny. Obawiam się, że sąd skaże pana za opuszczenie posterunku. Jestem zmuszony powiadomić dowódcę pańskiej floty powietrznej, generała pułkownika von Greima. Proszę by pozostał pan w areszcie domowym.
Gdy podpułkownik opuszczał lotnisko w Chojnie, nie dowodziłem jeszcze przyczółkiem. Sprawa należała więc do Luftwaffe. Byłem jednak zaskoczony na widok lądującego nazajutrz na koszarowym placu Fieselera „Storcha”. Wysiadł z niego generał pułkownik Robert von Greim i kazał postawić podpułkownika przed sądem Luftwaffe. W czasie procesu ustalono, iż prawdziwym winowajcą był pewien zaginiony generał. Podpułkownika skazano więc tylko na karę więzienia z prawem zmazania winy na polu walki. Został on niezwłocznie wcielony do grupy bojowej „Schwedt”, w składzie której walczył dobrze i dzielnie, wychodząc zresztą cało.
 
28 lutego 1945 r. przyczółek mostowy w Schwedt ciągle się trzymał. Z dwudziestu pięciu miesięcy na stanowisku dowódcy jednostek do specjalnych poruczeń z Friedenthalu, czternaście spędziłem na froncie lub w akcji. Mogę powiedzieć, że rzeczywiście toczyliśmy walki.
Przyczółek na Odrze został utworzony, by zrealizować strategiczny cel, który istniał tylko w wyobraźni Himmlera. Miało być nim zorganizowanie i utrzymanie przez pewien czas określonej przestrzeni pozwalającej na przygotowanie kontrofensywy korpusu armijnego. Równocześnie grupa bojowa, a następnie „Dywizja Schwedt” odegrały taktyczną rolę obronną, która nie była przewidziana wcześniej przez sztab Grupy Armii „Weichsel”. Armiom sowieckim nie udało się (s. 396) sforsować rzeki, a czołówki wojsk Żukowa były przekonane, że 60 kilometrów od Berlina, w Schwedt, Niemcy przygotowują kontrofensywę.
Jeśli chodzi o walki wewnątrz i na zewnątrz pozycji obronnych, zaliczyć je należy niewątpliwie do wojny konwencjonalnej. Jednakże z pewnością nie udałoby nam się skromnymi środkami wprowadzać długo w błąd nieprzyjaciela, gdyby nie wyszkolenie i wspaniały duch bojowy mojej jednostki jako ostrza obrony, gdyby nie lotne baterie zamontowane na ciężarówkach i statkach oraz jeszcze jedna jednostka, która znacząco dokuczała przeciwnikowi. Mam na myśli kompanię strzelców wyborowych z Friedenthalu, dowodzoną przez Odo Wilschera.
W masywie Gran Sasso i na Górze Zamkowej nie należało strzelać. W Schwedt trzeba było i to celnie. Często usiłowałem wywrzeć presję na generałów wyższych szczebli dowodzenia: „Dlaczego – pytałem – nie używamy systematycznie plutonów strzelców wyborowych, które istnieją przecież w każdej dywizji?” Widzieliśmy rosyjskich snajperów przy pracy w pierwszych dniach kampanii 1941 r. Byli groźni i słusznie się ich obawiano, gdyż strzelali do oficerów i podoficerów.
W Schwedt Wilscher maskował w nocy swoich strzelców w grupach po dwóch „na ziemi niczyjej’. Wspomniałem już, że wysadziliśmy lód na Odrze powyżej Schwedt; na początku lutego nastąpiła lekka odwilż. Odrywały się ogromne bloki lodu pokryte drewnem i gałęziami. Na nich strzelcy Wilschera byli w naturalny sposób zamaskowani i mobilni. Oceniam, że sukces naszej obrony w co najmniej 25% im zawdzięczamy.
W lutym raz jeszcze spotkałem się z Himmlerem w towarzystwie dowódcy przydzielonej mi „Kampfgeschwader 200”, pułkownika [Wernera] Baumbacha oraz ministra uzbrojenia i produkcji wojennej, Alberta Speera.
Speer, który zawsze rozumiał i spełniał moje żądania, był usposobiony bardzo optymistycznie, inaczej niż twierdzi we Wspomnieniach. Pisze tam, że już w połowie lutego 1945 r. podjął twarde postanowienie zgładzenia Hitlera, gdyż zdał sobie sprawę, iż „przez dwanaście lat żył bezmyślnie wśród morderców”.  Jak można żyć pomiędzy mordercami i nie powziąć żadnego podejrzenia, zwłaszcza jeżeli się było faworytem Hitlera od 1933 r. i zostało się wyniesionym na wierzchołek władzy oraz na jedno z najbardziej odpowiedzialnych stanowisk w czasie wojny?
Niektórzy kierownicy narodowosocjalistycznego państwa zostali w pierwszych dniach maja 1945 r. dotknięci tzw. kompleksem ruchu oporu. Nie było ich wielu, ale byli.
Mogę jeszcze powiedzieć, że w połowie lutego 1945 r. postawa Alberta Speera daleka była od „opozycyjnej”. Postępował jak gorliwy minister Rzeszy. Czyżby się maskował? Jeśli tak, to maskował się doskonale. Heinricha Himmlera traktował jak osobę wielebną. Wezwano mnie do (s. 397) Kwatery Głównej w celu poinformowaniu o intensyfikacji wojny powietrznej na Wschodzie. Sam słyszałem, jak Speer przyrzekł Reihsführerowi nowe samoloty i specjalne latające bomby na początek kwietnia. Dziś Speer zapewnia, że w tym czasie uważał wszelką nadzieję za złudną. Tego samego lutowego dnia miałem okazję rozmawiać z nim przez chwilę w cztery oczy. Poprosiłem go o kilka szczegółów na temat sławnych „tajnych broni”, o których nieustannie nam mówiono od jesieni 1944 r. Mógł powiedzieć mi, bym porzucił wszelką nadzieję. On tymczasem rzekł:
- Rozstrzygnięcia zapadną niebawem!
To było zdanie, które żołnierze słyszeli bardzo często. Nie jestem zaskoczony, iż Speer zapomniał je zapisać we Wspomnieniach. Zaskakuje mnie tylko, że w tym samym czasie, w lutym 1945 r., niewątpliwie inteligentny Speer myślał poważnie o zgładzeniu Hitlera. Tak przynajmniej twierdzi. Zakładając iż rzeczywiście miał zamiar udusić gazem wszystkich mieszkańców bunkra w Kancelarii Rzeszy, musiał wiedzieć, że spowodowałoby to jedynie chaos. Stwierdził to uroczyście wielki admirał Dönitz i inni też.
Po śmierci Hitlera naród niemiecki musiałby i tak bezwarunkowo skapitulować. To ten wymóg Roosevelta, Stalina i Churchilla przedłużył wojnę o dwa długie lata. Kto na tym skorzystał?
 
28 lutego wieczorem wezwano mnie do Kwatery Głównej Führera w Berlinie. Tym razem chodziło o front zachodni. Coraz trudniej było jednak organizować sensowne operacje. Friedenthal został poważnie zbombardowany, a BBC trzykrotnie oznajmiła, że „kwaterę główną porywacza Mussoliniego, Skorzennego, całkowicie zniszczono”. W rzeczywistości najważniejsze służby wcześniej skierowano do Hof w Bawarii, co nie ułatwiło mi organizacji wspomnianej już akcji pod mostem w Remagen.
Służba nasłuchu przekazała mi inną informację BBC, według której Hitler mianował mnie generałem majorem i powierzył mi ważne stanowisko w dowództwie obrony Berlina. Podobno miałem rozpocząć czystki. Prawdą było, że Hitler wręczył mi Liście Dębowe do Krzyża Rycerskiego za obronę Schwedt i złożył gratulacje. Schodziłem po schodach Kancelarii, gdy wychodził z sali odpraw. Byłem przerażony jego wyglądem. Pochylony, z siwymi włosami, sprawiał żałosne wrażenie. Było to 29 lub 30 marca.
- Skorzenny – powiedział. – Chcę raz jeszcze podziękować panu za dokonania nad Odrą. Z pańskim przyczółkiem przez trzy tygodnie wiązaliśmy wielkie nadzieje.
3 marca Schwedt ewakuowano!

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaEPI-AKCJA Fundacji "Normalnie" 08.11.-09.12.2024
Reklamadotacje rpo
ReklamaMrówka
Reklama
Reklama