Wieczór nie tak późny, lecz tu nocą czarny. W zagrodzie ogień grillowy się pali i drogę do „izby” wskazuje. Gospodarz po staropolsku swoich gości wita. Prawie już wszyscy przyjechali, a tak się niektórzy bali czy ktoś zaryzykuje i w te progi zawita.
„Stodolna” izba duża. Wokół długich stołów ławy. W kącie coś jakby aneks kuchenny. Obok sztalugi z obrazami. W rogu kącik wypoczynkowy może dla wygody, może dla specjalnych gości. Półki. Na półkach różności. Świątki, butle. Co w butlach? Nie wiadomo. Jest i kominek. Najprawdziwszy, z najprawdziwszym ogniem i trzaskającymi brzozowymi, pachnącymi polanami. Cudo.
Są i ludzie. Tacy niby przypadkowi. Wyglądają jakby przed chwileczką wysiedli z dyliżansu i weszli żeby odpocząć, ale coś ich zatrzymało i nie myślą wychodzić. Tak tu spokojnie, swojsko, ciepło. Cicha muzyka jakby gdzieś z oddali. A oni sami sobie wydają się trochę dziwni, trochę zabłąkani. Jakaś magia, jakaś przedziwna atmosfera nie pozwala im tej izby opuścić. Jeszcze milczą, w trzaskający ogień zasłuchani i zapatrzeni. Jeszcze się tak do końca nie poznali. Odpoczywają.
Dziwni goście, acz ciekawi. Jest ksiądz, bo jakby inaczej, pan na czarno ubrany, nauczycielki, lekarki i ten z siwym warkoczem. Dużo gości ze Szczecina A z Gryfina Ania, jakby z przypadku pani Stanisława i zawsze ciekawa Kasia oraz zamyślona Sylwia - ta od pomysłów i pomocy. Jest i poeta ze swoimi wierszami Zbigniew Smoczek. I zaczął czytać tę swoją poezję. Jak to poeta nie umie czytać tego, co napisał i czasem gubi coś między wierszami. Płynie tekst za tekstem, oni słuchają i mówią. Jest o Bogu i Diable. O istnieniu i przemijaniu. Jestem zauroczona miejscem, atmosferą i magią, która jakby mgłą otulała wszystkich obecnych. A wiersze pełne refleksji, życia, początku i końca. I poeta jakby nie z tej ziemi , pełen świętości i wiary.
-Miejsce urokliwe, ja naprawdę tu odpoczęłam – powiedziała Kasia Figas. Podobnego zdania była Ania Terenowicz, która wspomniała wiersz o kocie i podkreśliła niesamowitość tego miejsca. Pojawił się również Bogdan Matławski, od dawna pozostający pod urokiem Wełtynia.
Prawda, miejsce urokliwe, niedzisiejszy gospodarz, któremu marzą się następne spotkania pełne poezji, duchowości , rozmów o życiu, o spoglądaniu w głąb siebie.
Ludzie są różni. Ci stąpający twardo po ziemi, którym do szczęścia nie potrzeba żadnej tam „duchowości”. Są tacy, którym wszystko jedno. Pójdą z ciekawości i albo kiedyś wrócą, albo powiedzą: to nie dla mnie.
Ostatnio byłam na wielu bardzo różnych spotkaniach. Tych ojczyźnianych, tych biesiadnych - takich rozśpiewanych i tych refleksyjnych jak to wełtyńskie, czy to Janiszewskiego, „Kościołem Witkacego” zwane. Na każdym było dużo ludzi. To znaczy, że wielu z nas nie wystarcza już telewizor, że odczuwamy potrzebę ucieczki od codzienności, problemów i szarości dnia powszedniego. Potrzebne jest zatem wyjście do ludzi. Rozchodzimy się po każdym takim spotkaniu jakby w czymś spełnieni, jakby trochę lepsi.
Spotkanie wełtyńskie było pierwszym w tym stylu. Czy będą następne? Powinny. Wiele w nich dobrej energii, wiele dobrych wartości. Cisza. Jezioro. Naprawdę magiczne miejsce. I ten kominek z przemykającymi się dawnymi duchami.
Proszę Państwa, wiele razy już pisałam, że nie potrafię oddawać atmosfery, tych cieni, tych rozmów i spojrzeń. A było ich wiele. Jedni tu wrócą, drudzy nie, ale przyjdą inni. A ja, jeśli mnie zaproszą, to pójdę, a raczej pojadę. Tylko czy zaproszą? Sylwii Mencel i jej pracownikom wiele razy dziękowaliśmy, doceniając to co robią, więc żeby się nie powtarzać powiem: Tak trzymać! A wszystkim, którzy panu Stanisławowi pomagali, pięknie dziękuję.
TWS
Napisz komentarz
Komentarze